Narodowy Dzień Zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego

Los – jeśli ktoś wierzy w fatum – albo mniej lub bardziej świadoma wola naszych przodków ulokowała nas w bardzo specjalnym miejscu na mapie Polski – w samym jej sercu, u źródła tego, co polskością zwiemy – w Wielkopolszcze – wielkiej nie dlatego, że większej a dlatego, że starszej. Najstarszej. Historia naszego kraju to nie sielanka – sadzenie rzepy i dojenie krów. Położeni jesteśmy w najgorszym możliwym miejscu – na pograniczu Zachodu ze Wschodem. Jak pasażer przycupnięty na rozkładanym krzesełku w wąskim korytarzyku między przedziałami Orient Expresu. Ludzie przeciskają się to w jedną, to w drugą stronę, a my zirytowani musimy ustępować im miejsca, aby uniknąć awantury.

Nie ma się co łudzić, że pierwsi historyczni i legendarni władcy tego, co później nazwano Polszczą, byli sympatyczni i uprzejmi. Toczyli nieustające wojny, najeżdżali sąsiadów, zabierali im ziemię, żenili się z ich córkami – często gęsto z wieloma naraz – oportunistycznie przyjęli chrześcijaństwo – choć z drugiej strony to niebiańscy wysłannicy namaścili pół-człowieka, pół-legendę, Piasta na władcę, co pchnęło jego następców na drogę podbojów, więc odejście od grzechów pogaństwa wydawało się niejako sprawą naturalną. Wykute orężem państwo stało się klejnotem w koronie Królestwa Polskiego, do której przydawano przez wieki kolejne dzielnice, lecz rdzeń pozostał niezmiennie ten sam – nadwarciański, gnieźnieńsko-poznański, kaliski – wielkopolski. Różnie nam się wiodło w dziejach, ale gdy Polska zniknęła z map w pamiętnym roku 1795, w rękach obrosłego w dumę króla pruskiego znajdowały się i Poznań i Warszawa. Gdy na Kongresie Wiedeńskim dwadzieścia lat później pobladły Fryderyk Wilhelm oddawał chętnie Warszawę carowi Rosji Aleksandrowi, przytomnie stwierdziwszy, że nie okiełzna tak wielu krnąbrnych Polaków, pozostawił sobie Poznań. Błędu nie zrobił – furda Warszawa, miasto wietrznych (sic!) buntowników! – skrzętny piastowski Poznań to łup, który niewielkie Prusy zdolne były przełknąć. Albo… tak im się tylko zdawało i nigdy się do końca nie powiodło.

Rozeznać zasady gry, to poczynić pierwszy krok do zwycięstwa. Cokolwiek by rzec, Prusy – w przeciwieństwie do samodzierżawnej Rosji – były państwem prawa. Twarde reguły, ale znajome pozwalały na zwycięstwo. Ważne wszakże, że walka o niepodległość, to gra zespołowa. Zwycięża wspólnota, nie ten czy ów pan z wąsami. Tego nie pojmowali narodowi awanturnicy – że być Polakiem, to mieć polskie obowiązki względem wspólnoty. Widzieć “swoich” a nie “innych”. I choć my jeszcze żyjemy w półblasku niewoli, to przecież najcięższe kajdany nakładamy sobie sami. Nauczywszy się reguł gry, poznawszy, żeśmy wszyscy jednym narodem – nie ma szlachty i ludu, są Polacy – zaczęli się Wielkopolanie sposobić do wojny. Z rozmysłem, bez pośpiechu. Pogardliwie nazywano ich Beotami – zamożnymi lecz nieskorymi do narodowego wysiłku. Nawet Mickiewicz i Słowacki uznawali ich za zniemczałych Heglistów. A jednak wychowali oni pokolenia patriotów, którzy rwani na strzępy przez Polakożercę Bismarcka i niemiecką HaKaTę ocalili ducha, który się niespodzianie objawił wśród dzieci wrześnieńskich (lecz takich “dzieci” wtenczas były całe legijony, nie tylko we Wrześni – zaś Mickiewicz dawno umarł…).

Wielka wojna wprzęgła Polaków w tryby zaborczych armii. Wielkopolanie uznani za Prusaków krwawili pod Verdun i Paschendalle, by powrócić do domów nie jako Niemcy – złączeni braterstwem krwi z Germanami – ale tym bardziej jako Polacy, tyle że przez wroga wyszkoleni i obyci z wojaczką (jakże się przyda ich okopowe doświadczenie w wojnie z bolszewikami, którą lekkomyślnie rozpęta ten, któremu powierzono troskę o przyszłość wspólnej ojczyzny!). Wraz z klęską Niemiec odradza się wolna, niepodległa Polska, lecz jej serce bije teraz z dala od Gniezna i Poznania. Pozostawieni samym sobie Wielkopolanie patrzą przez dawną zaborową granicę na swój własny kraj, do którego nie należą i… dłużej już tego znieść nie mogą. Nadzieja we własnych siłach i rozumnej odwadze, w przygotowaniach, które ukradkiem czyniono, w Entencie, u której boku są polscy dyplomaci i w Konferencji, która lada moment ma zacząć obrady w Wersalu. I w tym, że armia niemiecka raz pobita i teraz da sobie wydrzeć zwycięstwo. Insurekcja podskórnie wzbiera w całej prowincji, sięga dalej – do Śląska i na Pomorze. Aż mają Polacy dość ustępstw, naczekali się, lepszej chwili nie będzie. Wiedzą już, że Posen Prusak uznał za swoje, więc trzeba odebrać mu broń i pokazać, co warci są wielkopolscy Beoci.

Stosowniejszej chwili jak wtedy, gdy przez Poznań przejeżdżał Ignacy Jan Paderewski – wirtuoz fortepianu jak niegdyś Chopin – nie było. Na butę i arogancję Prusaków odpowiedziano stanowczością, padły strzały. Nie taki był zamysł polityków, lecz chwała Bogu nie zawsze oni decydują. 27 grudnia 1918 roku koła Historii nie dało się już zatrzymać. Rozpoczął się zryw, który Polskę ocalił. Ale o tym dowiecie się już pewnie zewsząd, bo pierwszy raz świętować będzie cała Polska wybuch i zwycięstwo Powstania, miast łykać gorycz porażki. Miejmy więc uszy i oczy otwarte na opowieści o bohaterach, z których żaden nie dożył już naszych czasów, lecz każdy pozostawił nam po sobie wezwanie wieszcza Herberta: “Bądź wierny Idź”.

Piotr Szczepaniak, nauczyciel historii